niedziela, 11 września 2016

O lotach, przelotach i przejściach (bardzo) okolicznych z sejmikiem (noclegownią) żurawi w tle.



H: Wciąż jestem zwolennikiem idei „po co daleko jechać, jak tu i tak jest (prawie) wszystko”. A nawet jak czegoś nie ma…   to jest jeszcze wyobraźnia. Ten, kto nauczy się dostrzegać tematy tuż za progiem... zobaczy je znacznie szybciej także w jakimś Nepalu. 
Dziś piszemy o kilku przejazdach (i przelocie) w promieniu zaledwie kilku kilometrów od Suwałk.  A przez ten tydzień spotkań  na ziemi i w powietrzu było bez liku. Czyli jak na autostradzie…

fot. Miłosz, żurawie startują... tu 17 sztuk... a poza kadrem pewnie jeszcze 80
 
H: Zawsze chciałem zobaczyć sejmik żurawi. Taki duży. Bardzo duży. Lata temu jechałem pociągiem osobowym z Olsztyna do Ełku i gdzieś po drodze, prawie tuż przy torach, stały żurawie. Tysiące na ziemi, a drugie tyle w powietrzu… Dobrze, że pociąg był osobowy i bardzo wolny. Powidok w głowie wciąż jest.
Taką namiastkę sejmiku namierzyliśmy z Miłoszem tuż za Suwałkami. Bardzo blisko, a żurawi prawie sto. Tak właściwie to raczej chyba noclegownia... Ale najpierw były czajki w stadach. Wreszcie u nas.

fot. Miłosz, czajki i szpaki na rżysku
 

fot. Miłosz, czajki, szpaki... i chyba głowacze nad rżyskiem...
 

fot. Hubert, czajki prawie nad tym samym polem, ale dwa dni później...
 

H: Miłosz wysiadł z samochodu. Założenie było takie, że tylko na chwilę. I tyle go widziałem… to znaczy widziałem jak biega po rżysku, ale tak jakby coraz bardziej się oddalał. Czajki wyraźnie go wciągały w jakąś grę.
Wyjąłem lornetkę, a irytacja narastała. On robi zdjęcia, a ja stoję na poboczu…  i patrzę na scenkę rodzajową…  z kozłem tym razem. A widzę to: Miłosz stoi przed kozłem. Stoją tak sobie. Tylko czemu mój syn nie robi zdjęcia dorodnemu samcowi sarny, a szuka czegoś na rżysku. Poszedłem za synem...

M: Zobaczyłem śpiącego na rżysku kozła i zacząłem do niego podchodzić, bo czajki poleciały już za górę.  Po chwili kozioł mnie zobaczył, ale jeszcze trochę leżał. W końcu wstał i zaczął uciekać dużymi susami. Nie biegł do lasku, tylko jakby mnie okrążał, zaraz się zatrzymał i patrzył na mnie. Wtedy zobaczyłem skowronka prawie pod nogami i zacząłem robić mu zdjęcia. Potem znów wróciłem do kozła, który  na mnie czekał.

fot. Miłosz, kozioł, taki śpiący królewicz

fot. Miłosz, skowronek na rżysku...

 fot. Miłosz, kozioł już nie śpi... już skacze (ale tylko kilka susów)
 
  
fot. Miłosz, buszujący w... po rżysku II

H: Miłosz wypłoszył towarzystwo, a mi zostały tylko pióra. Przed laty robiłem taki cykl: Aves peregrinae (Ptaki przelotne) i fotografowałem pióra ptaków pozostawione w różnych miejscach... dostałem nawet wyróżnienie za ten cykl w konkursie, gdzie wśród jurorów był Wiktor Wołkow...

fot. Hubert, wróciłem do korzeni... pióro czajki... a po sesji pióro do kolekcji. Hania się ucieszy.

fot. Hubert, żurawie też tam były...

M: Zobaczyliśmy na tym samym polu kilka żurawi. Tata chciał je okrążyć i podejść od takiego lasku, ale po chwili zobaczyliśmy duży klucz żurawi jak zaczyna lądować pod lasem za starą żwirownią.  Tata powiedział, że to za daleko  i idziemy do tych na polu.

H: Miłosz mnie przekonał. Chciałem podejść te na polu, ale jednak zawróciliśmy. Problem był ze słońcem, bo konsekwentnie zbliżało się do horyzontu. Czy raczej horyzont do słońca (Kopernik wszak stwierdził brak ruchu niektórych ciał niebieskich, a ruch zupełnie innych… a w języku to słońce wciąż „zachodzi”).

M: Udało nam się podejść dość blisko i mogliśmy z góry patrzeć jak żurawie chodzą sobie  przy wodzie. Ale było już coraz ciemniej i trudno było zrobić zdjęcie. Do tego spłoszyliśmy lisa. Tata miał pomysł.

fot. Miłosz... lecą do "noclegowni", więcej poza kadrem...

H: Wróciliśmy na drugi dzień. Wcześniej. Taki chytry plan. Wymyśliłem, żeby pojawić się tam przed żurawiami, a zakładałem, że jednak tu nocują. Tylko, że z zakładami jest tak, że zawsze ktoś przegrywa.   Pomysł  okazał się skuteczny do bólu, bo już za chwilę mieliśmy pierwszy bardzo bliski kontakt z żurawiem. A właściwie z kawałkiem żurawia, który prawdopodobnie jeszcze bliżej spotkał się z lisem, który rezydował na skarpie.

fot. Hubert, (bardzo) martwa natura, taki przypadek... mieliśmy podchodzić w innym miejscu...
 

M: Razem z mamą i tatą poszliśmy na żurawie.  Najpierw rozłożyliśmy czatownię w złym miejscu, bo było tam dużo mrówek. Potem się schowaliśmy i czekaliśmy. Na szczęście się  nie nudziłem, bo najpierw przyleciał kobuz i ładnie zawisał i machał skrzydłami. Potem tata zobaczył innego ptaka, który chodził po brzegu.

H: Czyżby kwokacz?  Mądrzejszy jestem, bo sprawdziłem w atlasie.  Widziałem różne brodźce, bekasy… ale takiego gościa jeszcze nie. Wikipedia podaje: „W Polsce pojawia się nielicznie, lecz regularnie podczas przelotów w kwietniu-maju i lipcu-listopadzie”.  Ciekawe spotkanie z nielicznym, bo (w naszym przypadku)  pojedynczym osobnikiem. Do tego takim śpiewem nas uraczył (kliknij i posłuchaj zaniepokojego kwokacza

fot. Miłosz, najpierw kobuz w zawisie 

fot. Miłosz, kwokacz na żwirowni
 

 fot. Miłosz, ten sam kwokacz...

fot. Agnieszka, w czatowni... Miłosz nagrywa kwokacza, a ja stabilizuję...

M: Potem nadleciały dwa żurawie i nad nami krążyły. Tata powiedział, że pewnie nie pasuje im nasza czatownia, bo zaraz odleciały. Za pół godziny znowu przyleciał jakieś dwa i one jednak zdecydowały się na lądowanie. Usiadły trochę dalej niż wczoraj, ale i tak udało mi się zrobić zdjęcie, które wyglądało jak na pustyni.

H: Dobrze, że te dwa siadły, bo już po kilkunastu minutach przyleciała właściwy szwadron żurawi. Po „kręgu nadlotniskowym” ptaki wysunęły podwozia i rozpoczęły podejście…  Siadły, a my wreszcie mieliśmy sejmik w pełnej krasie. Niestety prócz klangoru słyszeliśmy inny, bardziej dominujący (i drażniący) dźwięk. Jak ktoś był w pobliżu czynnej żwirowni, to wie o czym piszę.  Żurawiom jednak te zgrzyty zupełnie nie przeszkadzały…

M: Tata zaczął się zastanawiać jak wyjdziemy z czatowni, żeby nie przestraszyć żurawi i wtedy zza góry wyjechała jakaś duża koparka, która spychała żwir. Robiła tak kilka razy i żurawie postanowiły odlecieć.

fot. Miłosz, pierwsze dwa... taka forpoczta...
 

fot. Miłosz, lecą następne. Przynajmniej dwa już wysunęły podwozie...

fot. Miłosz, siadły sobie...
 

fot. Miłosz, wyraźne zaniepokojone... spych w pierwszym nawrocie zrobił swoje...

fot. Miłosz, jednak ucieczka...

fot. Hubert, a wyżej trochę więcej słońca...
 

H: Żwirownie licznie rozmnożyły się po okolicy. Szpecą  i wgryzają się w glebę tworząc pustynne krajobrazy. Te bardziej nieczynne nawiedzają miłośnicy sportów motorowych, ale widać jak przyroda sobie radzi i zasiedla  sztucznie stworzone przestrzenie. Kwokacz, noclegownia żurawi i lis...
Czasem spoglądam na te „kupy” piachu z paralotni i czasem spotkam kogoś w locie (poniższe zdjęcia z paralotni zrobiłem 25 sierpnia tego roku).

fot. Hubert, stado czajek (te liczne kropki jakby co) nad żwirownią w Sobolewie
 

fot. Hubert, czyżby czaple białe nad żwirownią (zdjęcie z paralotni)
 

fot. Huber, a tu tak kolega pomyka (po drugiej stronie żwirowni)
 

H: Kolejny szybki wypad za miasto, ale tym razem samotnie... Miłosz został z Gałczyńskim (klasyk na pamięć i ku pamięci… taka poezja wciąż wrześniową porą wymagana... no bo kto nie uczył się o tych, co "prosto do nieba czwórkami szli"), a ja pojechałem rozpoznać teren  do kolejnego projektu tuż za Suwałkami (ale z drugiej strony).  Rozpoznawałem i  spotkałem dwóch chłopaków jadących wierzchem. Z czego jeden tradycyjnie na koniu (i tradycyjnie na oklep). Drugi jakby współcześniej…   

fot. Hubert, tak jeszcze się dzieje w okolicy...
 

H: Rozpoznałem teren, a potem  postanowiłem przebić się w pobliże „żurawiej” żwirowni. Dzisiejsza aura wyraźnie sprzyjała tworzeniu się efektu halo i chmur, które budowały się na wysokościach „okołocirrusowych” (z czego wiele po przelocie samolotów pasażerskich, a latają po suwalskim niebie jak po „korytarzu”). No i takie zdjęcie mi się zamarzyło z żurawiami na tle takiego właśnie nieba…

fot. Hubert, takie niebo...  sporo się podobnych w sieci pojawiło w tym dniu... mam i ja.
 

H: Marzyły mi się żurawie na niebie… a wyszedł łoś z trzciny, a właściwie klępa.
Taka historia na koniec teorii spiskowych.

fot. Hubert, to chyba na tego łosia zaczailiśmy się dwa wpisy temu (a wtedy wyszły sarny)...
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz