wtorek, 24 maja 2016

O kolejnym powrocie do przeszłości, czyli „robinsonia samowystarczalność” z babcinej szuflady.



H: Dziś nie będzie fajerwerków, spektakularnych odkryć. Dziś będzie bardziej sentymentalnie, bo na wspomnienia czasem mnie nachodzi. Taki powrót do krainy dzieciństwa się trafił za sprawą wizyty w Zuśnie… Trochę zdjęć jeszcze "analogowych", historii sprzed lat, bo każdy ma swoją szufladę, do której wkłada wiele i czasem coś wyjmuje. Także wspomnienia.

fot. Filip, taka sentymentalna wycieczka... Sudawcy i autor (za nami) tego zdjęcia w drodze...
 
H:  W niedzielę niektórzy poszli szukać wspomnień, a inni dopiero je "łapać"... ale wcześniej była jeszcze sobota...

M: W sobotę przez kilka godzin czatowaliśmy na małe liski. Nie udało nam się jednak zrobić im zdjęcia. Mamy chyba pecha, bo pan Wojtek zawsze widzi, a my nie. Może coś źle robimy.   

H: Jak człowiek dużo myśli, to czasem coś wymyśli... albo przynajmniej przemyśli. 
Liski ponoć wcześniej tu były. Kierunek wiatru właściwy, czas przyjścia (nasz) też. Siedzieliśmy, siedzieliśmy … i nic. Tak już czasem jest, że jak się spełniło wszystkie warunki żeby coś zaistniało, to to nie zaistnieje.  Ale przynajmniej człowiek uczy się pokory  i czas na przemyślenia dopadł.   
Przemyślałem…  Jak wygląda życie dzisiejszych dwunastolatków… a jak wyglądało moje poznawanie świata. Co Miłosz zapamięta z tego okresu, co stanie się dla niego symboliczne, mityczne, sentymentalnie naznaczone…Trochę zatem przemyśleń z tym związanych poniżej pewnie się pojawi...
Czekaliśmy na lisy. Miłosz w coś grał na wyciszonym telefonie… a ja myślałem. Zabijaliśmy czas po swojemu.

 fot. Hubert, w czatowni udostępnionej przez... oczywiście Wojtka


fot. Miłosz... tak przez obiektyw wyglądała nora ... ale liski nie wyglądały...


M: Dziś byliśmy u babci Ani i dziadka Ryśka w Zuśnie. Jest tam taki domek koło starego domu mojej prababci. Tata mówił, że jak był w moim wieku, to spędzał tu dużo czasu. Pojechał też  z nami Filip, pożyczyliśmy mu aparat i robił zdjęcia z szerokim obiektywem.

H: W podstawówce często jeździłem do babci na wieś. Miałem tam swoje miejsca, które stały się dla mnie wręcz mitologiczne… Nic spektakularnego dla postronnych… miejsce jak miejsce. Ale ta  przestrzeń wokół domu mojej babci Stefanii była… moja, znana  i oswojona.
Stare jabłonie wygięte w nienaturalny sposób, tworzyły odizolowaną strukturę. To nie było zwykłe miejsce pod drzewem… tam się kreowało światy i zaświaty. „Złoto Gór Czarnych” Szklarskiego było tuż za drogą, a karabin Sokolego Oka, samodzielnie wyrzeźbiony ze starej sztachety, dawał równie wielką radość (a może i większą) jak dzisiejsza replika ASG…

fot. Hubert, skan z negatywu, takie jabłonie wygięte...  a były w sumie 3... albo 4... 
Tak właściwie to autoportret, bo ten "majak" po prawej stronie to ja.

fot. Hubert, skan z negatywu, babci dom w tle, stodoła, której już nie ma...
wprawne oko zobaczy na korze drzewa  wyryte przed laty (ale już zabliźnione) litery: "WI"
Jak ktoś zna mitologię Dakotów, to wie o co mi chodziło...

H: We „Wschodzie” Andrzeja Stasiuka jest taki fragment, opis zawartości  szuflady  wuja autora: „Gumki i blaszki, zgasłe na wieki latarki z kolorowymi szkiełkami , oddzielnie sztućce i końcówki do robienia kiełbasy albo kruchych ciastek, potem nożyczki, osełki, klamerki, cyna i kalafonia, czernidło i klej, paski do zegarków z małymi kompasami, płaskie baterie, soczewki, błękitna farbka do pościeli, pomarańczowe wentyle, klapcążki, kapslownice i korkociągi, istna robinsonia samowystarczalność domu pogranicza”.
Czemu to cytuję? Bo jest to także  opis szuflady mojej babci. Niemal wszystko się zgadza… no może „farbkę do pościeli” wymieniłbym na farbkę do pisanek wielkanocnych… i koniecznie dodał „palce boże”, mityczne pozostałości po uderzeniu pioruna (a w rzeczywistości skamieniałość prehistorycznych organizmów, belemnitów).
Każdy ma taką szufladę, która  staje się metaforą życia. Sam fakt gromadzenia przez człowieka niepotrzebnych (pozornie) rzeczy staje się aktem niemal mistycznym. Wpychamy  „na zaś”, bo może kiedyś się przyda coś, co się raczej nigdy nie przyda… Ale nie daj Boże się jednak przyda… Jakaś blaszka, jakaś gumka… i cały ten świat „Szuflandii” zostanie oficjalnie ratyfikowany i  uprawomocniony…  a zbieractwo umotywowane. Zbieractwo myśli i wspomnień także…  Ładujmy zatem „na zaś”.

fot. Hubert, skan z negatywu, kufer "posażny" babci...
 fot. Hubert, skan z negatywu, klamka, w drodze ze strychu na "salony"

H: Nie wiem ile godzin spędziłem na babcinym strychu… stare pocztówki, zeszyty, kolejne (nie)potrzebne bibeloty…  krosna, kołowrotki, motki i szpule… Tyle wizyt, tyle przekopywania miejsc już przekopanych i za każdym razem trafiałem coś nowego… Takim zaskoczeniem była chociażby doniczka z jakimś uschniętym badylem (czemu tam stała, co miało z tego wyrosnąć ?), która okazała się hełmem rosyjskiego żołnierza. Hełm czekał na mnie przy wejściu,  ale dopiero po latach eskapad strychowych (wpisanych w każdą wizytę u babci) został odnaleziony… Objawienie prawd oczywistych  wymaga czasem długich poszukiwań… czasem bardzo blisko...

 fot. Hubert, skan z negatywu, strychowe

M: Rok temu tata zostawił mi aparat z teleobiektywem jak byliśmy w Zuśnie. Chodziłem wtedy za rzekę i ganiałem bociany i żurawie. To chyba tu zaczęło się moje prawdziwe fotografowanie, bo jak tata przyjechał, to się zdziwił, że takie zdjęcia zrobiłem.

H: Tak. Jestem sentymentalny. Jestem zbieraczem. Dom babci został sprzedany, ale zabrałem tablicę z numerem (może namalowanym jeszcze przez dziadka). Mam też trochę nagrań na kasetach magnetofonowych (opowieści babcinych z czasów zamierzchłych) i pamiętnik (większość wpisów z 1936 roku) w drewnianych okładkach z wyrytym słoniem… a w środku: „ku pamięci…”
Skąd we mnie takie przekonanie, że w materii zostaje pamięć? 

skan strony pamiętnika babci Stefci... wpis od "Dzikiej Jadzi"


fot. Hubert, kamienie jeszcze trwają jakże dopasowane, choć ściany już nie ma. 
Jeszcze niedawno ładowałem na górę siano,  a na dole mieszkała "Basia".

fot. Hubert, na tej skarpie pasła się kiedyś "Basia".
Babcia nazywała tak wszystkie swoje owce... a dziś... krowa sąsiadów zagląda...

fot. Miłosz, siadający bocian zrobiony rok temu 
(na wspominanych wyżej samotnych łowach Miłosza) 

 fot. Miłosz, jeszcze jeden bociek z tamtego roku

fot. Miłosz, a to bociek "niedzielny", tegoroczny,  może ten sam co wyżej...

M: Tata zaprowadził nas za takie wzniesieni, gdzie kiedyś chodził z lornetką, bo nie miał wtedy jeszcze aparatu z teleobiektywem. Chodziliśmy tam, gdzie on sam kiedyś chodził. Tyle razy przyjeżdżałem do Zusna i nigdy za tamtą górkę nie poszedłem. Teraz będę mógł częściej tu przychodzić, bo było nawet sporo ptaków.

H: Taka dolinka, trochę podmokła, nic wielkiego… ale dla mnie to była Amazonia, Patagonia i  Madagaskar w jednym.  To tu obserwowałem (świadomie) pierwsze czajki. Podziwiałem ich fanaberyjne  loty… nie wiem, czy jest jakiś inny ptak, który tak karkołomni  potrafi latać.
Tu usłyszałem pierwszy raz bekasa krzyka w locie godowym, tu widziałem walkę powietrzną błotniaka stawowego z kaczorem. Tu wreszcie zrozumiałem jak konsekwentnym (i skutecznym) drapieżnikiem jest bocian, który zjadł przy mnie jeża.
Takie wspomnienia, takie samotne ekspedycje za pobliskie wzniesienie. Zaledwie  kilkaset metrów od domu babci... Taka dolina, trochę podmokła, nic wielkiego… dla innych. 

fot. Miłosz, dokładnie w tym miejscu siedziałem przed laty z lornetką
 i patrzyłem na walkę błotniaka z kaczorem 

 fot. Hubert, skan negatywu, samica błotniaka stawowego nad tym właśnie bagienkiem 
wiele lat temu... Aparat? Zenit TTL + obiektyw 200mm + telekonwerter... 
Niezwykle manualnie zatem

 fot. Hubert, Miłosz z Filipem

 fot. Hubert, takie bagienko (w skrzypie) i jego mieszkańcy...

fot. Miłosz, zbliżenie na skrzyp...

fot. Miłosz, chyba trzciniak 

 fot. Filip, dziś Filip (z szerokim obiektywem) z perspektywy żaby świat pokazuje

fot.Hubert, pliszka żółta na uschniętym krzaku

fot.Hubert, taka zdziwiona, że nie bocian

fot. Filip, z trawy dmuchawiec się wyłonił...

fot. Hubert, całe "stado" dmuchawców...

fot. Agnieszka... i dmuchawiec z bliska...

fot. Miłosz... bez tytułu

fot. Hubert, a na koniec jeszcze dzieżba gąsiorek się trafiła...

fot. Hubert, taki gość na obiedzie... szerszenił z lekka...

fot. Agnieszka, dmuchawce zniewolone

 fot. Agnieszka

 fot. Hubert, i jeszcze jeden chrabąszcz majowy na koniec...

M: W dole płynie rzeka i często  chodzę po niej w butach do nurkowania. Jest tam cień i w najgorsze upały można się ochłodzić. Hania często robi jakieś rzeźby na brzegu, bo dziadek Rysiek zawsze ma  trochę gliny w wiadrze. Nawet dziś Hania lepiła.

H: Nie było też tak do końca sielsko… Zdarzały się przecież spektakularne porażki. Największe rozczarowanie tego okresu? Łódź z trzciny, która miała pływać jak ta z jeziora Titicaca.  Okazało się, że Zuśnianka była bardziej wymagająca. Taka historia o rzece, która  była za płytka na peruwiańską myśl techniczną…  Zrobiłem też lotnię na wzór konstrukcji  Czesława Tańskiego albo Otto Lilienthala.  Choć długo obserwowałem bociany i podstawy lotu miałem teoretycznie opanowane,  to zrobiona z wierzby i folii lotnia skutecznie oparła się prawu Bernoulliego. Nie uniosła mnie w przestrzeń… może to i lepiej. Dla przestrzeni i dla mnie. 

fot. Hubert, Zuśnianka, kilkanaście metrów dalej Rafał, mój brat cioteczny, z którym spędzaliśmy każde wakacje, znalazł aluminiową manierkę z 1907 roku. Zazdrościłem...

fot. Hubert,  Miłosz (rok temu) brodzi i odnajduje... szczątki zwierzyny...

 fot. Hubert, Hania w pracy...

fot. Hubert, poziom wody w Zuśniance wciąż się obniża, pewnie efekt "szalonej" melioracji...  
Jak było kiedyś, widać ślady na kamieniach...

fot. Hubert, bardzo stary klon (w obwodzie pewnie z 3 metry) na skarpie. Tu mój ojciec  znalazł skrzynkę zapalników... i z  kolegami rozrywki mieli zatem co niemiara... Takie czasy...

fot. Hubert, Miłosz do broni się przyzwyczaja. 
Ja miałem karabin wyrzeźbiony ze starej sztachety, a strzelałem (i trafiałem) tylko w wyobraźni  ... 
a teraz takie ASG  nad Zuśnianką

H: Dziś już chyba wszystko ma swoją wizualizację. Mogę zwiedzić świat rzeczywisty (i ten mniej realny) za pomocą komputera, a nawet telefonu. Zwiedzić na siedząco. Takie elektroniczne safari po całym wszechświecie…   Nawet książki czyta automat… czyli  wizje Stanisława Lema (z "Powrotu z gwiazd") przestają być wizjami.
A moje pokolenie wizualizacje robiło w głowie „analogowymi” metodami… Ależ mieliśmy wtedy wyobraźnię…
Tak sobie teraz myślę… Jakie wspomnienia z dzieciństwa będzie miał Miłosz i Filip?  Co utkwi w ich pamięci…  Co będzie dla nich wartością podstawową, a co poboczną…  Sam nie wiem…
Wiem jednak, że jak zwykle idzie nowe. A nowe jest niestety destrukcyjne dla starego. Tym razem atakuje pokolenie wirtualnie „zaaplikacjowane”… Taki sobie termin uknułem na potrzebę chwili... 


fot. Hubert, skan z negatywu... pamięć jak szuflada... albo drzwi...
Coraz bardziej zamknięte, ale czasem jeszcze jakieś przebłyski...



8 komentarzy:

  1. Normalnie aż się wzruszyłam! dzięki Brat za wycieczkę w przeszłość :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem okazuje się, że są wspólne przedmioty w szufladzie...

      Usuń
  2. Wujku, następnym razem zapraszam Was do siebie, jak będziecie w rodzinnych stronach. Ciotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślałem, że stopień pokrewieństwa ustaliliśmy już wiele lat temu :)

      Usuń
  3. Bardzo fajne zdjęcia z duszą :) Pozdrawiam Marek Miś

    OdpowiedzUsuń
  4. "Ku pamięci. Niech Ci diabeł łeb ukręci" :)
    A co pozostanie? Niezależnie czy w oralnej opowieści, pergaminie, tablecie, clouds'ach i innych ifonach.
    Prawda, Dobro, Piękno i Muzyka. Howgh!

    OdpowiedzUsuń