H: Dziś będzie tak trochę
osobiście. Nawet bardziej niż zwykle. Muszę jednak… Dostałem dziś upominek od
swojej odchodzącej klasy. Cztery lata razem, ja wychowawca… oni wychowywani.
Taka forma… Nie jestem zwolennikiem „dowodów wdzięczności”, czuję wręcz
zażenowanie w takich sytuacjach. Rozumiem jednak tradycję (czasem wymuszoną,
ale jednak)… ale dziś normalnie się
wzruszyłem. Dostałem od chłopaków kawał
(także swojej) historii…
fot. Miłosz, taką "historię" dziś dostałem od swoich "szkolnych" chłopaków...
H: Zenit TTL (pomiar światła przez obiektyw!), made in USSR ( z
obiektywem Helios 2/58) leży przede mną. Upominek… ale jaki! Chłopaki mogli zwyczajowo pójść na łatwiznę.
Kupić książkę, bombonierkę, albo inne "niewiadomoco"… ale oni
pokombinowali. Zrobili coś, co mnie zaskoczyło…
Nie sądzę, by wiedzieli, że taki sam aparat
sprawił, że w ogóle zacząłem na poważnie interesować się fotografią. To właśnie „teteelką” zrobiłem pierwsze
zdjęcie na pierwszy w swoim życiu konkurs
fotograficzny w Wigierskim Parku Narodowym… i zdobyłem pierwsze miejsce w swoje
kategorii. To było w 1998 roku. Aparat jednak przepadł w zawirowaniach
dziejowych… teraz odżył, wrócił i w czasie przenosi. Skórzany pokrowiec pachnie tak samo. Tak samo ciąży w dłoni chłód metalowego korpusu...
fot. Hubert, takie kormorany w 1998 roku siedziały na palach na Piaskach
i wygrały dla mnie pierwszy konkurs, skan zdjęcia wykonanego Zenitem TTL
fot. Miłosz, a takie kormorany na palach siedziały w sierpniu... ale 2015. Pali jakby mniej...
fot. Hubert, historyczny młody (bardzo) łoś... był wtedy jeszcze jego bliźniak i matka, ale...
miałem tylko dwie wolne klatki negatywu... Zenit TTL oczywiście...
M: Dziś bawiłem się starym aparatem Zenit.
Tata mówił, że taki aparat był jednym z jego pierwszych prawie
profesjonalnych aparatów. Śmieszne jest w nim to, że film, na którym
zapisuje się zdjęcia, ma tylko 36 wolnych miejsc i określone ISO. Nie można go nawet zmienić.
Śmieszny jest także samowyzwalacz, bo
naciąga się dźwignię, a potem wciska przycisk i dźwignia idzie w górę i do tego
bzyczy, a na koniec robi zdjęcie.
fot. Hubert, Miłosz patrzy przez "historię" polskiej (ale radzieckiej) fotografii...
kto nie miał onegdaj Zenita?
kto nie miał onegdaj Zenita?
M: Aparat jest naprawdę ciekawy i
fajnie jest takim zabytkiem pobawić. Dziś wszystko ustawia się samo, a tu
trzeba wszystko zrobić ręcznie. W środku wizjera jest taka wskazówka, która
pokazuje plus, minus, albo staje na środku. Trzeba wcisnąć do połowy spust i
zmieniać ręcznie przysłonę na obiektywie tak , żeby wskazówka był na środku.
Zapytałem tatę, gdzie patrzy się
jakie wyszło zdjęcie, ale tata się zaśmiał i
powiedział, że trzeba zanieść
najpierw film do zakładu fotograficznego
i tam go wywołać.
H: Cieszę się, że miałem okazję
dotknąć (dosłownie) chemii fotograficznej. Widziałem jak na papierze pojawia
się obraz… i nie da się tego porównać z niczym… chyba , że z magią…
Sam proces tworzenia obrazu w aparacie, „zapisu” na materiale
odwracalnym, na kliszy, odbywał się na zupełnie innych zasadach. 36 klatek
negatywu sprawiało, że szanowało się kadr. Czasem po kilku godzinach ganiania
po polach i lasach okolicznych wracało się do domu… z dwoma zdjęciami. Teraz to
nie do pomyślenia.
Inaczej robiło się wtedy zdjęcia,
inaczej się nawet myślało. Zaryzykuję stwierdzenie, że świadomość kadru była
większa. Teraz swoje błędy można skorygować
niemal po chwili, poprawić parametry, poprawić kadr… a kiedyś, błędy
analizowało się dogłębniej na podstawie odbitki, którą trzymało się w rękach.
fot. Miłosz, wariacja z Zenitem i... moim cieniem...
H: Pierwsze odbitki na papierze fotograficznym zrobiłem w toalecie… Krzysiek, zwany Gałą, udzielił mi instrukcji przez telefon (były już wtedy telefony, ale takie z kablem w ścianie) i poszło. No może nie od razu, bo kuweta z utrwalaczem nie zmieściła się we wspominanym pomieszczeniu (radziecki powiększalnik i kuweta z wywoływaczem zajęły niemal całą wolną przestrzeń)… Jak już obraz się pojawił (wraz z szokiem), to ruszyłem do łazienki (wciąż z szokiem) kąpać swe dzieło w utrwalaczu. Urzeczony wpatrywałem się w swoje pierwsze zdjęcie, a właściwie w to, jak zaczynało się nagle zamieniać w jednolicie czarną powierzchnię... Magia zadziałała, ale w drugą stronę. Światło zabiło moje pierwsze zdjęcie. Światło powołało je też do życia (i to dwa razy: w aparacie, a potem w powiększalniku). Za dużo emocji sprawiło, że wyłączyłem myślenie. Musiałem zmieścić dwie kuwety w tej toalecie, a utrwalaczem ochroniłem kolejne odbitki.
fot. Hubert, taka przesłona...
fot. Miłosz, zapach ten sam, chłód metalowego korpusu pod palcami... też ten sam... taka historia
H: I na koniec cała dzisiejsza załoga, Ci którzy przetrwali (a łatwo nie było). Generalnie lubię ludzi, szczególnie tych fajnych (tak już mam). Tych gości też polubiłem. I nie dlatego, że dostałem taki sentymentalny upominek... Bardziej dlatego, że pokazywali mi wielokrotnie swoje twórcze podejście do szkolnego życia. Cieszy mnie przede wszystkim to, że chłopcy nie poszli na skróty. Mało tego, udowodnili, że potrafią słuchać i zapamiętywać… Poznali mnie przez te cztery lata… ja poznałem ich. Dzięki Panowie!
fot. Hubert... a właściwie samowyzwalacz...
zdjęcie Zenitem też sobie zrobiliśmy, ale musi poczekać na wywołanie
TTL = Teraz Trzeba Liczyc :)
OdpowiedzUsuńKormoranów mało to i pali mało. czuły się niepotrzebne. Mój pierwszy aparat to też był Zenit, ale chyba 122 po bracie - trzeba było naprawić swiatłomierz... miał już diody :D. Udziału w konkursach nie brałem, więc nie będę się chwalił brakiem nagród :)
Dioda... to nie to samo. Diuna. To jest dobry staroć.
Usuń