czwartek, 14 lipca 2016

Z czterech stron Hańczy, najgłębszego jeziora w Polsce… a Tatry, Bieszczady i inne skojarzenia w tle.



H: Hańcza jest unikatowa. Z racji głębokości uczą o niej w szkołach w całej Polsce. Głębia działa na wyobraźnię do tego stopnia, że każdy adept sztuki nurkowej musi tu zejść pod wodę. Co roku jednak jezioro zbiera swoje żniwo i udowadnia, że dla człowieka nie jest naturalne przebywanie pod wodą.
Dziś będzie długo. Dużo wątków, odwołań i spotkań. Nawet Tary i Bieszczady przemkną w tle, bo Hańcza wywołuje u mnie skojarzenia. Czasem osobiste. Tak już ma(m).

 fot. Hubert, Hańcza z paralotni od strony Starej Hańczy
 

Wynurzenie I.
Pierwsza strona Hańczy. Podwoda.

H: Jako dzieciak czytałem dużo. Nawet więcej niż teraz. Fascynacja literaturą zaczęła od tak zwanej literatury przygodowej. Nie mogło w niej zabraknąć serii „Dzika Mrówka”… taka historia o chłopakach, którzy nurkowali sprzętowo i mieli ciekawe przygody podwodne. Nie ukrywam, że to pod wpływem właśnie lektury Andrzeja Perepeczko kupiłem swoją pierwszą maskę w Składnicy Harcerskiej. Żółta ramka i czarna guma. Płetwy trafiłem dużo później, bo pojawiła się możliwość wyjazdu do ościennej Litwy… choć jeszcze wtedy nie było to samodzielne państwo. Na płetwach mam napis: „Zdiełano w CCCP”… Byłem teraz jak Jacques-Yves Cousteau, odkrywca głębin, ale bez charakterystycznej czerwonej czapeczki.  Maski już nie ma, a płetwy wciąż zaświadczają na półce w garażu o moich pierwszych próbach eksploracji podwodnej.

M: Kilka lat temu pojechałem z tatą nad Hańczę. Tata robił zdjęcia, a potem poszliśmy nurkować.  Wtedy jeszcze trochę się bałem, ale przejrzystość była duża i widziałem kamieniste dno. Dlatego czułem się bezpieczniej.

H: Zdjęcia też zaświadczają…

fot. Hubert, Miłosz w Hańczy w 2011 roku… a w ręku (już) kamera.
 

fot. Hubert, kamień pod wodą... Łysa Polana... bo zaraz będzie o Tatrach

 fot. Hubert, kamień (trochę) na powierzchni

fot. Hubert, W Hańczy, a tuż za plecami wypływa w dalszą drogę Czarna Hańcza.
Reklama płetw do freedivingu obrazkowa, a teraz tekstowa: dobre są "Gary"
 

H: Od tych przygód książkowych, fascynacji przeszłością i pierwszych prób nurkowania swobodnego w okolicznych jeziorach, narodził się pomysł, by po szkole średniej zdawać na archeologię do Torunia. Była tam specjalizacja podwodna. Nie dane było mi jednak doświadczyć uroków tego zawodu. Ustny egzamin z historii i archeologii poszedł całkiem dobrze, ale przygotowania merytorycznego z geografii zabrakło zupełnie. Biorę na siebie.

Zawsze lubiłem pływać z maską. Było to takie wkraczanie w świat nierealny. I chodź  pod wodą byłem intruzem, bo wszystko co żyło, pierzchało  w popłochu na mój widok,  to i tak odczuwałem wielką radość. Takie pływanie z zatrzymanym oddechem pozwalało na spojrzenie nie tylko w głąb jeziora, ale przede wszystkim w głąb siebie.  Totalne wyciszenie i uświadomienie swojej fizyczności, także ograniczonych możliwości…  Zmiany kierunku nieznaczną korektą ciała, ruch dłoni,  czy nawet głowy poprzedzony klasycznym „scyzorykiem”, którego impet czasem wystarczał by szurnąć po dnie. Taki swoisty balet pod wodą.   I to zawieszenie… szybowanie w  przestrzeni…  Jest w tym jakaś estetyka… jest w tym jakaś metafizyka… Już sam fakt, że można było w ten świat wejść tylko na chwilę, potęgował odczucie nadnaturalności.
Powyższe wynurzenia o nurkowaniu napisałem dwa tygodnie temu, a dziś coś zaskoczyło na peryferiach pamięci. Przypomniała mi się „Ptasiek” Whartona, bo tytułowy bohater nurkował na bezdechu, trenował długo, zapamiętale… i dziś (po wielu latach) sięgnąłem po książkę (papierową)… odszukałem fragment. I lekkie zaskoczenie…  
„W wodzie byłem wolny. Wystarczy jeden drobny ruch, a już unoszę się w górę albo sunę w dowolnym kierunku bez najmniejszego wysiłku. Tyle że wolniej, gęściej, ciemniej. I nie da się zostać na dłużej” (W.  Wharton, Ptasiek)
Aż tak mi się ten fragment zakodował? Aż tak go sobie zawłaszczyłem, wydobyłem z meandrów (pod)świadomości? Czyli że co? Splagiatowałem nieświadomie (taki oksymoron)? Wszystko zostało napisane, powiedziane, sfotografowane?

Prawdę na teraz mam taką: kształtują nas sytuacje zastane, przypadkowe spotkania z materią wszelaką (ożywioną i nie). Przywłaszczamy czasem poglądy, pomysły i mamy się za twórców… gorzej jak robimy to z pełną świadomością… Taka dygresja hańczańska…

Ale nie o tym. W Hańczy nurkowałem wielokrotnie. Czasem swobodnie, czasem sprzętowo. Nawet w ostatnim ciekawym graficznie (wiadomo… Ewa Przytuła) wydawnictwie o Suwalskim Parku Krajobrazowym pojawiło się kilka moich zdjęć podwodnych z tego kultowego jeziora… Pierwsze zdjęcia  zrobiłem tu lustrzanką zapakowaną w „miękką obudowę”. Trudne to było zadanie, szczególnie w neoprenowych rękawicach. Próby jednak były do momentu, kiedy miękka obudowa okazała się zbyt miękka i do tego lekko rozerwana. Woda nie lubi kompromisów i nabiera się nachalnie we wszystko, co daje jej takie możliwości. Szczelna  obudowa w założeniu, stała się bez(sz)czelna… a  aparat (u)cierpiał w ciszy.

fot. Hubert, zdjęcie wykorzystane w monografii SPK, czyli Emil
 

fot. Hubert, zdjęcie wykorzystane w monografii SPK,  robione lustrzanką w "miękkiej" obudowie

fot. Hubert, i jeszcze jeden kamyczek...

fot. Hubert... ale tam jest bardziej zielono... (Olympus E-M5 w obudowie PT- EP08)

fot. Hubert, a tu taka ciekawostka... pomost podwodny z kamienia... 
tak się załatwia sprawy formalnie jak nie ma zgody na wbijanie pali...
 

fot. Hubert, a po nurkowaniu takie dwa zdjęcia pocztówkaszcze...
 
 

H: Hańcza „nie wykańcza”, tak wielokrotnie powtarza Łukasz, nasz partner projektu (Wy)nurzeni. Wykańcza rutyna i brak zachowania podstawowych środków ostrożności nurkujących. W sumie zastanawiam się czasem dlaczego niektórzy latają, nurkują, wspinają się i tak usilnie przekraczają kolejne granice. Logiki. Wytrzymałości. Przyzwoitości. Dobrego smaku. Lubimy życie na krawędzi, szczyt głupoty (?).

A jak już o krawędziach i szczytach, to kolejna dygresja. W poniedziałek wróciliśmy z rodzinnego wyjazdu w Tatry. Jakaś taka tęsknota jest w nas (u Agnieszki i u mnie), że chcemy pokazać dzieciom źródła wzruszeń odległych… Kiedyś doba w pociągu, spanie na korytarzu (a nawet na półkach bagażowych), śmietniki, zagłówki i zasłonki naznaczone wszędobylskim „PKP”… Wszystko po to, by zobaczyć wreszcie szczyty…  Dziś raczej samochodem… i góry jakby trochę inne, choć te same…  teraz są systematyczniej zdeptywane i rozjeżdżane. Czasem tylko ktoś powie tradycyjnie „cześć” na szlaku… Jak mnie to kiedyś kręciło. Powiedzieć tak do dorosłego, zupełnie obcego człowieka.

M: Jak pierwszy raz jakiś pan powiedział do nas „cześć”, to zapytałem tatę, czy go zna. Okazało się, że nie i kiedyś wszyscy sobie tak mówili. Teraz byłoby trochę trudniej, bo przez cały czas ktoś nas mijał z jednej i z drugiej strony.

fot. Miłosz, Sarnia Skała z klasycznym Giewontem w tle


H: Idąc tak sobie pod górę (z Doliny Pięciu Stawów do Morskiego Oka) rozpatrywaliśmy zagadnienie wspinaczkowe. Wspominana wyżej Hańcza przyciąga nurków tak,  jak szczyty „górołazów”. Jedni schodzą pod wodę, inni się wspinają. I to odwieczne pytanie: po co? Na groma taka ryzykowna forma wyczynu? Ktoś zapytany o to, dlaczego wspina się na kolejne góry odpowiedział: „bo są”.
Hania też wspięła się na wyżyny. Zaskoczyła mnie swoją wytrzymałością, bo w ciągu tych kilku dni weszła na Kasprowy Wierch (przez Dolinę Kondratową), na Sarnią Skałę, doszła do Doliny Pięciu Stawów i przez Opalony Wierch nad Morskie Oko (ponad 25 kilometrów). Zuch dziewczyna, a ja panikowałem kurczowo trzymając ją za rękę. Taka forma dorosłej odpowiedzialności. O Miłosza się nie bałem.

fot. Hubert, taka pocztówka, tędy szliśmy rodzinnie na Kasprowy Wierch
 

 fot. Hubert (skan ze zdjęcia), Agnieszka dokładnie na tym samym szlaku (co wyżej), ale... w 1995 roku (co widać na datowniku)... Ciekawostka teraz. Pióro bociana przypięte do plecaka... mam do dziś (tak w kontekście fragmentu wiersza Szymborskiej, który będzie  poniżej cytowany)
 


M: Lubię patrzeć na świat z góry i chodzić po wąskiej ścieżce nad przepaścią. Kilka razy pytałem Tatę, czy tak widzi świat jak patrzy z paralotni w dół. Może dlatego lubię robić też zdjęcia ptakom. W Tatrach sporo było ptaków, które przyzwyczaiły się do ludzi. U nas  nigdy bym tak blisko nie podszedł do kosa albo orzechówki, a tu zwierzęta już powariowały. Jeleń np. stał obok ścieżki i w ogóle  się nie bał. Przeraziło mnie to trochę,  bo przecież może go ktoś  skaleczyć lub nawet zrobić coś straszniejszego. Miałem tylko krótki obiektyw, a i tak mogłem robić portrety dzikim zwierzętom.

 fot. Miłosz, orzechówka

fot. Miłosz, kos z robakiem w dziobie

fot. Miłosz, drozd
 

fot. Miłosz, młody jeleń przy trasie z Morskiego Oka...
 

M: Tata pokazał mi swój stary nóż ze stałą głownią, który wyglądał na mocno zniszczony. To taka pamiątka z czasów harcerskich. Sam zrobił do niego pochwę i rękojeść. Brał go wszędzie ze sobą, a teraz ja brałem go ze sobą na szlak i trochę uczyłem się nim rzucać. Dobrze, że nie spotkaliśmy niedźwiedzia i nie musieliśmy go używać. 

fot. Hubert. Miłosz lekko zasapany, a w dole Dolina Pięciu Stawów.
Na szelce plecaka widać rękojeść mojego starego noża... taka zmiana pokoleniowa
 

H: Historia i wspomnienia zamknięte są czasem w przedmiotach, wytworach człowieka. Szymborska pisała o rękawicy, która przeżyła właściciela, mieczu, który już w gniewie się nie uniesie… „Metale, glina, piórko ptasie, cichutko tryumfują w czasie” (W. Szymborska, Muzeum). Czemu o tym?
Idąc nad Czarny Staw Gąsienicowy Hania  wypatrzyła między skałami metalowy,  skorodowany element… takie siedmiomilimetrowe „coś”. Hania widzi dużo, bo patrzy z innego pułapu. Ma bliżej do ziemi i często dostrzega właśnie taką „przyziemność”.  Tym razem znalazła ćwiek sprzed kilkudziesięciu lat, który wypadł z podkutego buta jakiegoś taternika. Kolejny artefakt, dowód na zniknięcie całego pokolenia (a może też jakiejś górnolotnej idei) ludzi chadzających onegdaj w wysokie góry w podkutych butach. Ćwiek przeżył właściciela… taka kolejna "historia znikania"… ale o tym za chwilę…

fot. Hubert,  historyczny ćwiek z buta taternika w zbliżeniu, 
rozmiar w rzeczywistości koło 7-8 mm... (Olympus TG-4)
 


fot. Miłosz, A że ten rozdział był o "podwodzie", to też tak kończymy... 
w Tatrach da się zrobić zdjęcie podwodne.Wielki Staw.
 Olympus TG-4 (bez obudowy)
 




Wynurzenie II.
Druga strona Hańczy. Z powietrza

H: Co jakiś czas latam nad Hańczą. Mam taki przywilej, że mogę zachłystywać się przestrzenią  „pod” i „nad”. Samo jezioro do małych nie należy, ale wielokrotnie udało mi się je okrążyć na paralotni. Latałem tam także zimą i dokumentowałem fotograficznie „rysunki” wykonane przez nurkujących po lodem. Oni tam, ja tu i te charakterystyczne trójkątne przeręble (kształt, który znacznie ułatwia wyjście i wejście nurka pod lód), do tego wyrysowane w śniegu strzałki, a właściwie strzały. To właśnie dla będących pod wodą wskażą kierunek wynurzenia, gdy inne metody określenia położenia zawiodą. Stworzenie takiego „rysunku” wygenerowało jakąś aktywność człowieka. Zmusiło go do podjęcia działania… a znaki i tak znikną wraz z roztopami… Swoiste mandale... z definicji chwilowe.

fot. Hubert, Hańcza od strony Błaskowizny, zdjęcie z paralotni
 

 fot. Hubert, tak wygląda przerębel nurkowy (prawie gotowy, bo lód i lud czeka jeszcze na wyjęcie wyciętych kawałków)... to po to ta kolejka? (zdjęcie z paralotni)


fot. Hubert, Hańcza wczesną wiosną x 2. Widoczne "wycinki" w lodzie... zdjęcia z paralotni
 


H: Kiedyś autor, chyba pierwszego filmu 3D z nurkowania w tym najgłębszym jeziorze w Polsce, Paweł Szpygiel, zagadnął mnie wirtualnie. Poprosił o „pionowe” zdjęcia z powietrza linii brzegowej. Do badań. Chciał sprawdzić, czy w góry widać zasięg występowania roślinności podwodnej. I teraz taka ciekawostka… Okazało się, że na jednym z przekazanych przeze mnie zdjęć  pojawił się… ponton. Niby nic, ale to było kolejne zjawisko synchroniczne, kolejne sprzężenie zjawisk. Paweł Szpygiel był w tym samym momencie pod wodą (bo ponton był właśnie jego), a ja napowietrznie… zupełnie przypadkowo nad Hańczą i w Hańczy… Takie przypadki  lubię szczególnie.

fot. Hubert, ponton Pawła... taki przypadek (zdjęcie z paralotni)
 

M: Chodzenie po górach jest męczące, ale jak już się wejdzie, to potem jest radość i można podziwiać widoki. W Suwałkach ma być niedługo kurs paralotniowy z czego bardzo się cieszę i nie mogę się tego doczekać, bo chce zobaczyć jak to wygląda. Bardzo lubię oglądać taty filmy jak lata na paralotni, a także pytać go o różne rzeczy związane z lataniem, bo lubię patrzeć na świat z góry.

fot. Hubert, zatopione drzewo... (zdjęcie z paralotni)
 



 
Wynurzenie III.
Trzecia strona Hańczy. Brzeg północny (z tendencją wschodnią).

H: Wiosną ruszyliśmy rodzinnie do Starej Hańczy,  do ruin dworu i pozostałości parku na północnym krańcu jeziora. Stara Hańcza z definicji zawiera w sobie element historyczny. Stara się stara, by o niej nie zapomnieć, ale wszelkie działania przyrody (w tym człowieka) skutecznie zacierają ślady.
Odczuwam zawsze magię takich miejsc. Czuję całym sobą historię i zdeptując ścieżki, dotykając ruin, reliktów czasów przeszłych, próbuję sobie wyobrazić jak tu było onegdaj. Kto tędy chodził, jakie siły zmusiły go do tego ruchu. Dlaczego to, co było, zatraciło swoje jestestwo. Zaginęło, zarosło, kruszy się w pył. Kolejna okoliczna „historia znikania”… Taki cytat, czyli Filip Springer się kłania…  
A jak już Filip został wywołany (po raz kolejny na naszym blogu)… to kolejna dygresja. Niedawno jechałem do stolicy. Taki szybki wypad do siedziby Olympusa po aparaty do naszego projektu nurkowego „(Wy)nurzeni. Ekspedycja wigierska”. Jechałem sam i zrobiłem coś po raz pierwszy w życiu. Grzech znaczy popełniłem. Jaki? Ciężki.
Kilka dni wcześniej dostałem prezent od Sławka… „ebuka”. Prezent należy przyjąć i podziękować. Podobała mi się kiedyś myśl wyrażona na koszulce : „nie czytam z kalkulatora”, a dziś słuchanie książek jest normą… i to nie mama nam czyta.  
Jeżeli chodzi o literaturę, to wciąż jestem purystą i przyjemność sprawia mi przewracanie kartek. Stanisław Lem w „Powrocie z gwiazd”  przewidział wiele lat temu czytniki (także z możliwością wyboru głosu lektora), ale do tej pory nawet do głowy mi nie przyszło, że tak można potraktować lekturę. Teraz przyszło. Płyta ze schowka i w drogę: Filip Springer, „Miedzianka. Historia znikania” Takie kolejne sprzężenie zjawisk przypadkowych, bo taka książkę elektroniczną mi sie dostało.
Powiem tak: początkowo drażniło. Szczególnie brak możliwości powrotu do zdań, które wcale takie jednoznaczne nie były. Jak na meczu koszykówki w starej hali w Kownie… gdzie nie było powtórek  i trzeba było nadążać za akcją… Oswoiłem się jednak i podróż wyjątkowo bezboleśnie przebiegła. Bo i historia znikania była poruszająca. Na przykładzie miasteczka na drugim końcu Polski, Filip przedstawił ileż uniwersalnych prawd… Wtapiamy się w tło. Tak. Miałem katharsis po przeczytaniu… wróć... po wysłuchaniu „Miedzianki”. Dobra rzecz Panie Filipie.
Starczyło tego słuchania akurat na trasę w dwie strony, ale sumienie gryzło do tego stopnia, że po rozgrzeszenie internetowo udałem się wieczorową porą… do samego Autora. Spotkałem go jesienią w świecie realnym pod… a jakże, „hotolem” Hańcza, czyli cały czas wokół tego tematu dziś brodzimy  (o tym spotkaniu przeczytasz na naszym wpisie zobacz wpis ). Mam Filipa wśród znajomych, w wirtualnym świecie… czyli napisałem. Też wirtualnie.
 Ja: (…) Głupio mi tylko, że pierwszy kontakt z <<Miedzianką>> miałem w takiej formie… ale z drugiej strony cieszę się… że w moim debiucie była to właśnie (Twoja) <<Miedzianka>> (…) Nie liczę na rozgrzeszenie... a pokutę już sobie zadałem. Czuwaj”
Filip: (…) No to bardzo się cieszę:) inne moje książki, to tylko w papierze ;)
Ja: To jeden z elementów pokuty zadanej. Drugi, to rejestrować dalej okoliczne  "historie znikania".
I właśnie po to była ta dygresja z hotelem Hańcza w tle. Czas zatem na kolejną rejestrację „historii znikania”. Pokutę wspomnianą zadaję z masochistyczną przyjemnością…

A Stara Hańcza znika, wtapia się w tło…
Dwór jakimś cudem II wojnę przetrwał… ale zawieruchy powojennej już nie. Spłonął w 1946 roku. Może ktoś chciał zniszczyć ślady „pańskości”, może milicjanci, którzy tu stacjonowali, doprowadzili do wybuchu oparów bimbru pędzonego w budynku (i takie wytłumaczenie historyczne się pojawia). Nie wiadomo do końca…
Dziś, oprócz ruin fundamentów, widać jeszcze drzewa parkowe i stawy. Tylko te relikty zaświadczają  o dawnej świetności Starej Hańczy. No i są jeszcze legendy. Według jednej z nich w czeluściach Hańczy została zatopiona kasa powstańców styczniowych, którzy na wieść o zbliżających się Rosjanach postanowili spuścić w toń załadowaną na wóz skrzynię. Legenda została i czeka na kolejną weryfikację. 

fot. Hubert, Dwór w Starej Hańczy, taki montaż stanu zastanego z grafiką Ewy Przytuły z tablicy widocznej zresztą na zdjęciu...
 

fot. Hubert, takie ruiny... 
studnia na krawędzi fundamentu jakiegoś budynku gospodarczego...
 może odpływ ze stajni lub obory (?)

fot. Hubert, ktoś penetrował teren z wykrywaczem, 
bo jakieś koło (chyba transmisyjne) zostało wyciągnięte z ziemi 

 fot. Hubert, stara aleja

fot. Hubert, ta sama aleja, ale z drugiej strony (do tego jesienią)
 

fot. Hubert, Miłosz poluje, za drzewami Hańcza
 

fot. Hubert, tyle smardzy w jednym miejscu jeszcze nie widziałem... a to jeden z nich
 

fot. Hubert, Stara Hańcza widziana z powietrza (zdjęcie z paralotni).
W niemal centralnej części zdjęcia widoczne schody wejściowe
 

fot. Hubert, drzewa umierają stojąc... niektóre bezpośrednio na lini brzegowej Hańczy


H: Wszędzie coś/ktoś znika bezpowrotnie…  Zatrzymywać w pamięci?
Pierwszy raz (tak w pełni świadomie) zostałem mocno „kopnięty” taką „historią znikania” w Bieszczadach. Było to dawno temu, podczas kolejnego przejścia przez (te) moje ulubione góry. Niebywale ciepła noc nas zastała chyba gdzieś pod Połoniną Caryńską. Zasnęliśmy w tej ciszy niemal na ziemi, oszołomieni atmosferycznym zjawiskiem. Powietrze i ziemia… wszystko wibrowało. Było tak ciepło, że nawet nie rozkładaliśmy pałatek (takich płaszczy wojskowych, które można było spiąć tworząc mały namiot). Obudziliśmy się o świcie na… cmentarzu łemkowskim.  Tam „historia znikania”  zaskoczyła mnie bardzo nachalnie… Nic nie wiedziałem o Łemkach.  Sięgnąłem zatem do źródła… dosłownie, bo i potok był nieopodal, a  bardziej metaforycznie już w domu. Do literatury… wtedy jeszcze tradycyjnie papierowej. Oglądałem też mapę, na której jaśniejszym drukiem, tak trochę w tle,  zaznaczone były wsie łemkowskie, których już nie ma… Potem doszła jeszcze historia zapory w Solinie i zalanie kolejnych miejscowości… a autochtoni opowiadali, że było widać przez pewien czas wieżę kościoła wystającą nad powierzchnię w bardziej suche lata… Taka legenda.  

Z tych naszych harcerskich wypraw zostało zaledwie kilka zdjęć… ale dużo wspomnień. Nóż, o którym pisał Miłosz też tam był i zaświadcza…   
Wszędzie coś/ktoś znika bezpowrotnie…  Zatrzymywać w pamięci?
Ale to już chyba pisałem…

fot. Nie wiadomo kto (z pamięci wywiało)…   
A taki szpej nad bieszczadzkim potokiem… Warto zwrócić uwagę na klasyczne stelaże od plecaków… no i na chłopaka w slipach… Czyżbyśmy tam widzieli Pawła zwanego Pancernikiem, aktualnego trenera pięściarskiej kadry narodowej kobiet?
 

fot. Arek zwany Wilkiem (sądząc po cieniu), w Polańczyku nauczyłem się wiązać snopki (bez sznurka, po żniwiarce)… nikt już tak chyba nie robi… 
ten wystający zza snopków (bez wąsów).. to ja
 


Wynurzenie IV.
Czwarta strona Hańczy. Brzeg południowy (z tendencją  zachodnią).

H: Robiliśmy zdjęcia i film reklamujący inicjatywę lokalną naszych znajomych. Predathlon. Połączenie biegu, jazdy rowerem i wiosłowanie w kajaku. Widać i chęć takiego ekstremalnego wyczynu siedzi ludziom w głowach...
Organizatorzy nie bez powodu wybrali teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Nie bez powodu wybrali też Hańczę. Tylko dlaczego do realizacji wybrali nas? Takie pytanie.

M: Jechaliśmy przez SPK i zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach, by nagrać film. Na dachu samochodu mieliśmy kajak i rower.  Trener Tomek jeździł, biegał i pływał. Tata więcej filmował, a ja robiłem zdjęcia. Kilka już jest w interenecie na stronie Predathlonu (zobacz stronę). Nagrywaliśmy kilka godzin, a film trwa tylko minutę. Tata mówi, że trudniej jest zrobić krótki film niż długi.

fot. Miłosz, Tomek coś chce pokazać...
 
 

M: Na moich pierwszych zdjęciach ptaków najwięcej jest bocianów. Tata robił film z panem Tomkiem, a ja zaobserwowałem u tych ptaków bardzo fajną czynność, a jest to witanie się i zmiana w gnieździe. Polega to na tym, że kiedy bocian przylatuję z polowania, to wita się z partnerem odchylając głowę do tyłu i klekocząc, a potem następuję zmiana i ten który przyleciał zostaję pilnować maluchów, a drugi leci polować. Jeszcze fajną czynnością jest osłanianie skrzydłami od słońca młodych. Widać tu dużą odpowiedzialność. Wiosną zrobiłem zdjęcie tych samych bocianów jak budowały gniazdo, a teraz już mają młode.

fot. Miłosz, powrót do źródeł, taki portret...

fot. Miłosz, to jest odpowiedzialność za potomstwo, o którym pisał autor tego zdjęcia

fot. Miłosz, koledzy z klasy przy pracy...

fot. Miłosz, takie poświęcenie...gdzieś pod wodą jest też aparat

fot. Hubert, Miłosz też skorzystał... 

fot. Hubert, taka próba pokazania tego co pod i tego co nad...  
(Olympus E-M5 w obudowie PT- EP08)

fot. Miłosz, a ja tak próbowałem...
 (Olympus E-M5 w obudowie PT- EP08)


H: Kilka ujęć do filmu zrobiliśmy zatem na Hańczy w kajaku od Maćka (którego poznałem przed laty dzięki kursom paralotniowym). Ja wskoczyłem w piankę, Tomek wskoczył w kajak…  Miłosz chciał wyskoczyć z siebie, bo wciąż nie mógł nurkować (kaszel trzymał konsekwentnie kolejny tydzień). Tomek, mój kolega z „zerówki” i podstawówki, a potem trener Miłosza w Akademii 2012 Wojtka Kowalewskiego (ależ związków i znajomości tu teraz nad Hańczą wychodzi) zagrał… siebie i wielokrotnie próbował mnie staranować kajakiem… na potrzeby filmu, który już jest dostępny w sieci. Jak zwykle wszystko tworzyliśmy „na wariata”.

Predathlon
realizacja: Sudawcy, muzyka: Karol Halicki (lubimy Drania i jego muzykę:)
 czas trwania: 49 sekund



Epilog.

H: Wracaliśmy z tego kręcenia filmu dla Predathlonu przez Wodziłki… Od strony Blaskowizny wjeżdża się stromo w dolinę. Wszystko widać jak na dłoni i z daleka coś mi w krajobrazie tej „dłoni” nie zagrało. Po chwili dopiero zrozumiałem o co chodzi. Jeden z budynków, tuż przy molennie, przestał istnieć… Od kilku lat stodoła skłaniała się wyraźnie do upadku… i chyba ktoś pomógł jej ostatecznie zniknąć… Już nikt nie zrobi klasycznego zdjęcia „wodziłkowatego” (o którym pisaliśmy w poście  Wodziłki uwodzą, czyli staroobrzędowy świat)

M: Cieszę się, że tata pokazał mi Wodziłki i mogłem jeszcze zrobić zdjęcie wieży z krzyżem pomiędzy dachami. Teraz już nikt tego nie zrobi, bo stodoła rozpadła się do końca.

H: Wszędzie coś/ktoś znika bezpowrotnie…  Zatrzymywać w pamięci?

fot. Miłosz, już nikt nie zrobi  kadru „wodziłkowatego”, 
stodoły po prawej stronie już nie ma…(zdjęcie z cytowanego wyżej wpisu)


fot. Hubert... teraz to wygląda tak...
 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz